Ryszard Anyszko – „Zenon Piszczyński – Tak Go pamiętam”

ANNAŁY ZŁOTEGO WIEKU III
Ryszard Anyszko

Zenon Piszczyński
Tak Go pamiętam

Zenon Piszczyński jest dla mnie kimś bliskim i ważnym, kto odegrał w mym życiu istotną rolę. Nie stać mnie na pełne i uporządkowane przedstawienie wszystkiego co wiem i co chciałbym o Nim powiedzieć. Czas, który upłynął nie pozwalają mi precyzyjnie lokalizować faktów i zdarzeń. Dlatego ograniczę się do osobistego, subiektywnego wspomnienia tego, co wiem o Nim najlepiej.

     Był rok 1955, ponad pół wieku temu. Zatrudniony od 15 lipca w szkole sanatoryjnej już w sierpniu zostałem przez Panią Albinę Konoplicką skierowany do pracy wychowawczej na turnusie wakacyjnym w Przełazach, którym kierował mgr Zenon Piszczyński. Tam Go poznałem i od razu mnie szokował tym, co On i jego ludzie (wuefiści) a za nimi cały zatrudniony personel medyczny i wychowawczy wyrabiali z tymi biednymi kalekami. Biedne dzieci z porażeniami po polio i ubytkami kończyn, bo tacy pacjenci wtedy przeważali, były obciążane fizycznie do granic możliwości. Pamiętam chłopca z porażeniem kończyn dolnych, który na drewnianych kulach pokonał dystans 14 km wokół jeziora, pamiętam Józia Patkiewicza, podwójnie amputowanego, i biwak z nim na wyspie. A był bez protez i na tych swoich kikutach nóg odbijając się oburącz wykonywał takie żabie susy, co robiło ogromne wrażenie. Szybko zrozumiałem sens takiego postępowania. Wówczas, w jakże innych czasach, (inny stosunek społeczeństwa do osób niepełnosprawnych, bariery architektoniczne itd.) niesprawni musieli mieć znacznie więcej hartu, umiejętności przezwyciężania ograniczeń wynikających z kalectwa, przezwyciężania frustracji i radzenia sobie bez pomocy innych. Nasuwa mi się tu skojarzenie z wojskową zasadą: „im więcej potu na poligonie, tym mniej krwi w boju”. Już wtedy Z. Piszczyński stał się dla mnie autorytetem.
A potem dzień po dniu, rok po roku przez ponad trzydzieści lat pogłębiała się nasza znajomość. Pan mgr Zenon Piszczyński stał się z czasem Piszczyńskim a następnie w końcu lat 60-tych już tylko Zenkiem. Ten starszy ode mnie człowiek, którego podziwiałem i bardzo szanowałem obdarzył mnie zaufaniem i zaszczycił swoją przyjaźnią. Kontaktowaliśmy się z sobą często, także na gruncie prywatnym, ale najwięcej godzin przegadaliśmy w Jego „kanciapie”, ( „sanatoryjni” wiedzą, o czym mówię). Z racji pełnionych funkcji realizowaliśmy też wiele wspólnych przedsięwzięć, z których pamiętam tylko te najbardziej spektakularne jak np. zjazd byłych pacjentów z 1974 r., który organizowała szkoła przy okazji nadania jej imienia M. Grzegorzewskiej w 25-lecie istnienia. Z. Piszczyński był tego zjazdu pomysłodawcą a także, ze względu na staż pracy i znajomość najstarszych pacjentów, był na moją prośbę jego bardzo aktywnym współgospodarzem. Naszym wspólnym przedsięwzięciem, o którym prawie nikt nie wiedział, było przygotowywanie poważnego opracowania, w oparciu o dorobek LORO i pod kierunkiem prof. dr Aleksandra Hulka, „Koncepcji systemu adaptacji społecznej dzieci i młodzieży z ubytkami i zniekształceniami kończyn”. I choć zamiar z przyczyn obiektywnych, także częściowo i subiektywnych, nie został zrealizowany, to wykonane już prace wstępne w postaci nagromadzonych materiałów (tu mam konspekt tego opracowania) a przede wszystkim przegadane godziny pozwalają mi -może nieskromnie- uważać się za kompetentnego by mówić o dokonaniach zawodowych Zenka.

      W ciągu czterdziestolecia Jego pracy zawodowej było tysiące zdarzeń, jednostkowych czynów i dokonań w relacji rehabilitant- pacjent i tylko niektóre stały się głośna jak ten z Cezarym Ruskiem. Ja mógłbym dodać nazwisko Kazimierza Nehringa, Mariana Szczepańczyka, Wiesławy Raj i wielu innych. Obecni tu najbliżsi współpracownicy z oddziału usprawniania p.Chęcińscy i inni (jacy) znają zapewne jeszcze więcej spektakularnych „wyczynów” naszego bohatera. Te znane i te o których nie wiemy łącznie dały taki a nie inny efekt, taką a nie inną ocenę pracy Z. Piszczyńskiego.
Ta ocena jest jednoznaczna, to wybitny rehabilitant, wspaniały człowiek. Tak uważają nie tylko Jego współpracownicy ale przede wszystkim Jego pacjenci. Tysiące podopiecznych, którymi się zajmował i dla których tak się starał w ciągu czterdziestolecia pracy. Tu rodzi się pytanie o źródła tak jednoznacznie pozytywnej oceny, o źródła sukcesu.
Czy tylko osobistym walorom ( charyzma, pracowitość, oddanie ludziom) zawdzięcza wdzięczność i szacunek tak wielu swych pacjentów -wychowanków, którzy wciąż to wyrażają.
Myślę, że nie tylko. Z. Piszczyński miał coś, co najbardziej – moim zdaniem – zdecydowało o Jego sukcesie, miał idee, miał własne, głęboko w świadomości utrwalone rozumienie istoty rehabilitacji. Nie był tylko realizatorem ogólnie przyjętych zasad i koncepcji. Miał własną wizję tego, co i jak należy robić by maksymalnie pomóc fizycznie poszkodowanemu i tę wizję z żelazną konsekwencją, z pasją realizował.

      Pacjent sanatorium w zależności od rodzaju i rozległości fizycznego poszkodowania stawał się obiektem wielu zabiegów medycznych, terapeutycznych, fizycznego usprawniania, protezowania czy aparatownia, uczył się w szkole i tak mu organizowano codzienne życie by coraz lepiej w nim samodzielnie funkcjonował.
Wszystkie te zabiegi przedsiębrano, by maksymalnie poprawić sprawność ruchową i stan fizyczny każdego pacjenta. I to się udawało, zakład dzięki profesjonalizmowi personelu cieszył się wielką renomą.
Ale przecież niesprawność, choć mniejsza i liczne ograniczenia stanu fizycznego pozostawały. Pacjent wracał do domu, do niekiedy bardzo kiepskich warunków bytowania i co dalej? Jak ułoży się jego przyszłość, czy zdobędzie jakiś zawód, znajdzie swoje trwałe miejsce w społeczeństwie i będzie żył z pożytkiem dla siebie, swej rodziny i innych? To właśnie chciał wiedzieć Zenon Piszczyński i to pytanie, tkwiące głęboko w jego podświadomości, towarzyszyło stale jego zawodowym poczynaniom. Cechowała go głęboka wiara, że najbardziej nawet fizycznie poszkodowany pacjent nie musi być tylko usprawnionym rencistą, ale może i powinien znaleźć odpowiednie dla siebie i społecznie pożyteczne miejsce. To dlatego Z. Piszczyński z oddaniem, nie szczędząc czasu i wysiłku, starał się z każdym pacjentem oddzielnie, przy jego aktywnym udziale, odkrywać i rozwijać indywidualne cechy motoryczne i psychiczne niezbędne w późniejszej aktywności życiowej.
Był inicjatorem i organizatorem spartakiad sportowych z udziałem pacjentów innych sanatoriów, które stały się głośne, były wielkim sukcesem. Pamiętam wcześniejsze, z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych niedzielne, całodzienne wypady z sanatorium w teren, do lasu Organizowana tam indywidualna i zespołowa rywalizacja w pokonywaniu różnych „torów przeszkód”, podchody i inne imprezy miały na celu testowanie postępów usprawnienia, postępów w zdobywaniu odporności na wszelkie przeciwności związane z niesprawnością. Pracował z pasją, zaangażowaniem, nie licząc się z czasem i -myślę – trochę kosztem życia rodzinnego. Ta pasja, to oddanie pracy ale przede wszystkim jego filozofia, jego pojmowanie drogi do pełnego i na przyszłość a nie doraźnego i spektakularnego sukcesu w rehabilitacji zdecydowały, że stał się wybitnym rehabilitantem, może lepiej powiedzieć rewalidantem – przywracającym do życia. To co robił i to w co wierzył starał się gdzie tylko mógł propagować nie tylko w środowisku rehabilitantów, w kraju i poza jego granicami. Dostępne są informacje o dokonaniach Zenka w tym zakresie, o szeregu wielotematycznych szkoleń, kursów i konferencji, których jeśli nie organizatorem, to aktywnym uczestnikiem był Piszczyński. Podejmował też całkiem indywidualne niemal prywatne zadania. Pamiętam Jego pobyt w PIPS-ie w Wa-wie, gdzie-wówczas jako student tego instytutu za czasów M. Grzegorzewskiej-zorganizowałem Jego prelekcję połączoną z pokazem filmowym obrazującym zindywidualizowane zabiegi usprawniające świebodzińskich pacjentów. Pamiętam podziw jaki wzbudził nie tylko sam pokaz i zawarte w nim treści ale także zaangażowanie prelegenta, który obwieszony ciężkim sprzętem tłukł się do Wa-wy i to, jak się zdaje, na własny koszt.

      I tu przechodzę do powiedzenia tego, co wiem o drugiej życiowej pasji Zenona, którą stał się z czasem film. O twórczości filmowej, dorobku w postaci tysięcy metrów nakręconej taśmy, zdobytych nagrodach i wyróżnieniach, setkach pokazów filmowych o różnym charakterze a przede wszystkim o kronikach dokumentujących życie naszego miasta powszechnie wiadomo. Dla mnie był nie tylko tak zasłużonym dokumentalistą ale – o czym wiem najlepiej – wspaniałym organizatorem amatorskiej aktywności filmowej członków AKF „Lubusz”. Byłem członkiem tego klubu i przez całe 20 lat jego istnienia pełniłem funkcję skarbnika, zbierałem składki i realizowałem wydatki, głównie na taśmę filmową. Dwukrotnie organizowaliśmy przeglądy filmów amatorskich, co było sporym wydarzeniem na skalę niemal krajową i wtedy otrzymywaliśmy jakieś dotacje. Ilość członków klubu chyba nigdy nie przekroczyła 15-u, może 20-u osób Było warto należeć do tego grona, na cotygodniowych zebraniach uczyliśmy się od podstaw wszystkiego: posługiwania się sprzętem, kamerami i projektorami – jakże różnymi od dzisiejszych – kadrowania w różnych planach, pisania scenariuszy i scenopisów. A potem kręciliśmy indywidualnie i w grupach na krótkich i dłuższych wypadach plenerowych (Łagów, Gronów). Było przy tym wiele frajdy, zdarzały się także – zwłaszcza w pierwszym okresie – bardzo komiczne sytuacje. Z czasem było coraz lepiej i potem nawet pomagaliśmy przy kronikach i może gdzieś tam są nasze ujęcia, pamiętam że pomagałem Zenkowi dokumentować powstawanie -budowę POM-u (starsi chyba wiedzą o czym mówię).
Nasza „twórczość” filmowa, której prawie nie pamiętam, choć kręciliśmy nawet fabułki („Gracz”), z dzisiejszego punktu widzenia zupełnie nie ma znaczenia. Ale tych 20 -u lat w AKF nie sposób zapomnieć. Całe to przedsięwzięcie od początku do końca było dziełem Z. Piszczyńskiego. Myśmy tylko korzystali z jego pracy i zaangażowania. Wszystko organizował, inspirował, pobudzał, wciskał kamerę i prawie zmuszał do aktywności, co potwierdzą obecni tu członkowie. Objawiała się Jego społecznikowska pasja i bogactwo osobowości, której nie można zapomnieć i której ja nigdy nie zapomnę.