Małgorzata Michalak – „Do przodu, Małgosiu… do przodu”

ANNAŁY ZŁOTEGO WIEKU III

„Do przodu, Małgosiu… do przodu”

Pamięć jest kapryśna, zostawia ślady jak dziecko, które uczy się malować. Niewprawna ręka miesza farby, na kartce kładzie barwne plamy, ciapki kreski. Wszystko to przypadkowe, niepozbierane – collage ze scen, kolorów, twarzy. Tak jest z moimi wspomnieniami: jakieś otwarte okno, talerz z gipsu malowany w świetlicy plakatówkami w najbardziej fantastyczne wzory, lustro w sali ćwiczeń, urwane rozmowy. Chaotyczne migawki, teledysk, którego kadry chcę zatrzymać i zaraz żal, że nic więcej nie pozostało.

Rehabilitacja, czyli dla mnie – po prostu WF to był przedmiot, do którego nie podchodziłam serio i jedyny, który wzbudzał we mnie chęć migania się. Może nie wierzyłam w powodzenie misji usprawnienia, może po odkryciu po 15 latach życia spędzonego na wersalce (życia pozbawionego możliwości przejścia z jednego pokoju do drugiego) zjawiska cywilizacyjnego zwanego wózkiem inwalidzkim, które pozwalało mi na pierwsze dynamiczne odkrywanie świata, tę kosmiczną wędrówkę z pokoju do pokoju, do windy, do parku. Zachłysnąwszy się tą wolnością nie zdążyłam nabrać ochoty na kolejny krok w mojej ewolucji motorycznej i perspektywa przejścia do pionu wydawała się absurdalna i abstrakcyjna. Zostałam do dzisiaj skamieliną ewolucyjną ale gdzieś w głębi, na samym dnie mojego lenistwa p. Piszczyński pozostawił głęboki ślad , który nazwałabym chyba dotknięciem Darwina.

Wszystko, co dotyczyło planu mego usprawnienia, szkolenia czy leczenia działo się trochę za moimi plecami i Świebodzin był jedynym miejscem, o którym miałam pełne przekonanie wtedy i teraz, że każda narada, spotkanie, rada pedagogiczna i konsultacja miała na celu poruszenie tych strun, możliwości i zasobów wychowanków, uczniów i pacjentów, które służyć będą jego dobru. Nikt o tym nie mówił, nie trąbił na apelach, nie przemawiał do nas ex cathedra, odbywało się to poza nami ale dla naszego dobra. W innym wypadku buntowałabym się – 'nic o mnie beze mnie’, ale nie w Świebodzinie. Poczucie zaufania do ludzi pracujących z nami pojawiało się powoli i jego korzenie nie tkwiły w słowach wypowiadanych, ale w postępowaniu całego personelu, w konsekwencji. Mógł się zawalić świat, ale w piątek, w świetlicy na II piętrze był przegląd zamiast obchodu. Koszulki pod gipsem musiały być czyste i przemarsz przed komisją był tak pewny jak 'toczka’ ili 'dwojka’ na lekcji rosyjskiego. Świat mógł przeżywać wstrząsy i rewolucje, a Polska stawać się drugą Japonią, ale w piątek, obowiązkowo na tramwaju jechało się do łazienki do kąpieli, jeśli akurat należało się do grupy pooperacyjnej.

I tak gdzieś, podczas ważnej narady zapadła decyzja o koniczności zrobienia ze mnie osoby aktywnej fizycznie, chodzącej i dzielnej. Po prostu pewnego dnia p. Piszczyński powiedział krótko: „No, Małgosiu, to od poniedziałku do sali z poręczami.”

Spodziewałam się wtedy czegoś w rodzaju: 'no, moja panno, twój stosunek do ćwiczeń, obrzydzenie do czołgania się po materacach, strach przed piłką lekarską, nieustające miganie się przed noszeniem dresów, pływaniem, podnoszeniem ciężarków jest karygodny, żałosny….’ A tu nic, system kar w jego pojęciu nie miał sensu, próbował znaleźć lepszy od tradycyjnych sposób by zachęcić mnie do uprawiania bardziej efektywnej dyscypliny sportu niż malowanie się przed lustrem.

Chodzenie w aparatach z p. Piszczyńskim, to była przyjemność i horror. Uzbrojona w gorset doniczkowy (solidna, średniowieczna zbroja Krzyżowca), kosz biodrowy i aparaty byłam gotowa na walkę z każdym saracenem. Z powodu braku kolejnych wypraw krzyżowych odwaga moja została spacyfikowana i skanalizowana w sposób prosty i miły: po zsunięciu całej konstrukcji (tzn. mnie) ze stołu, umieszczono ją (tzn. Gośkę z Nowogardu) między poręczami i usłyszałam: „No, Małgosiu – do przodu” – rzucił p. Piszczyński ot tak… od niechcenia. „Ale jak?” – pytam, bo nigdy nie chodziłam do przodu (do tyłu zdaje się też nie). „Nie wiem” – on na to – „tak zwyczajnie, lewa noga do przodu, ręka po poręczy…”. „A potem?”- pytam przerażona. „A potem z powrotem” – powiedział i uśmiechnął się (podstępnie!).

Nie pamiętam nic więcej z tej pierwszej lekcji, dość, że chodziłam między poręczami chętnie. Po prawej stronie przez okna zmieniał się krajobraz – sine zimowe dni przechodziły w pierwsze marcowe ołowiane południa, wózki z leżącymi po operacji stawały na placu w słońcu, ktoś uciekał na wagary do parku. Wiosną stary zamek tonął w zieleni, dzieci piszczały na tarasie na górze, tak chciało się wyjść, posiedzieć pod wierzbą – a tu tylko do przodu, obrót i tak w kółko. Z czasem te spacery w poręczach były pretekstem do spotkań, złaziło się moje ówczesne towarzystwo i tak – uwaga: na stojąco rozmawialiśmy o sztuce, którą chcieliśmy wystawić, o wycieczce. Pozycja pionowa wyzwoliła we mnie poczucie pewności, panowania nad przestrzenią, potrzeby pięcia się w górę. Wspominam to jako ważne doświadczenie ale też jak cukierek przez szybkę, bo dalej była już tylko ściana.

Pamiętam oderwanie od poręczy i p. Piszczyńskiego z kulami, wysokimi pachowymi kulami. „Dzisiaj” – powiada- ”wyruszamy na szerokie wody”. Trudno opisać to przerażenie, paniczny lęk przed upadkiem, resztki instynktu samozachowawczego, który wrzeszczał mi do ucha, że w średniowiecznym rynsztunku upadek równa się totalnej klęsce. Każdy krok pamiętam jak sen, który czasem dopada każdego: toniesz i nie możesz zrobić nic by wydostać się na zewnątrz..

Wszystkie te wysiłki p. Piszczyńskiego miały ukryty cel. „Byłem w Toruniu” – powiedział pewnego dnia – „Tam jest takie półsanatorium, Małgosiu, akurat dla ciebie: pokój z tarasem i zjazdem. Trzeba to załatwić”.

Tak sobie teraz piszę i zastanawiam się głośno, komu dzisiaj chce się przy okazji pobytu w obcym mieście oceniać różne miejsca pod kątem swoich wychowanków, uczniów, pacjentów? Kto pomyśli będąc tu czy tam, że oto właśnie w tym miejscu warto byłoby umieścić Ankę czy Jurka?

Tymczasem właśnie ten pomysł, to odkrycie p. Piszczyńskiego otworzyło mi drogę do pełnej samodzielności. Nigdy nie wyrzucał mi, że próby chodzenia nie powiodły się, nigdy nie powiedział: 'Mogłaś i nie skorzystałaś…”. Nie powiedział, bo wynikało to głębokiej znajomości psychologicznej swoich pacjentów, wiedzy o ich ograniczeniach i możliwościach.

W pedagogice nazywa się to taktem pedagogicznym, moim zdaniem p. Piszczyński takt pedagogiczny miał wrodzony.

Moja pamięć podsuwa mi inne obrazy: p. Piszczyński filmowiec. Bardziej niż chodzenie o kulach fascynowały mnie jego pokazy filmowe. Stare mury, stop klatki, dzieci nad jeziorem, jakieś tajemnicze wyprawy, ogniska, narady.

Siłą tego pedagoga, rehabilitanta, człowieka była wiedza, takt pedagogiczny, energia i rozległe zainteresowania. Sam nie nudził się nigdy, dlatego nie tylko nie nudził innych, ale oplatał ich powoli niewidzialną siecią własnych fascynacji, nie narzucał (a kto jak nie tak krnąbrna osoba może to potwierdzić), nie wyrzucał, nie wypominał – pokazywał i dyskretnie popychał do przodu — no, mnie do pionu. Nie do końca w tym fizycznym pionie udało mi się pozostać, ale ten wewnętrzny pion trzymam.

Jest upalne lato, upragniony pokój z tarasem w Toruniu czeka na mnie, siedzę w Świebodzinie i ćwiczę u p. Piszczyńskiego w poręczach. Nie zmusza mnie do chodzenia o kulach. Zagląda od czasu do czasu, pyta o to, o tamto: „Do przodu, Małgosiu, do przodu – do rytmu…” – mówi. W sali otwarte okna, zielono za oknem, stare drzewa widzę na tle niebieskiego nieba, muzyka z Lata z Radiem (tego się wtedy słuchało), drzwi w sali otwarte, lekki przeciąg, pachnie upałem, p. Piszczyński oparty o poręcze, a ja czuję, że życie razem z każdym krokiem idzie do przodu: lewa….prawa…jak Krzyżak w zbroi (chociaż nie lśni srebrem ale trzeszczy niemiłosiernie skóra gorsetu trąca się o metal) podążam do przodu, do życia 🙂

Małgorzata Michalak