Andrzej Medyński – „Mój drugi dom, moi życiowi mentorzy”

Andrzej Medyński – „Mój drugi dom, moi życiowi mentorzy”

Los jaki przypadł mi w udziale w loterii „życiem” zwanej sprawił, że szereg lat dzieciństwa i młodości spędziłem na leczeniu w Ośrodku w Świebodzinie. Pod terminem Ośrodek kryje się szereg zmieniających się nazw – naszych ( wielu tysięcy pacjentów i wychowanków ) starych murów „Caritasu”.

Tam opiekowali się nami wspaniali ludzie: lekarze, pielęgniarki, rehabilitanci, wychowawcy, nauczyciele, etc., wielu nie ma już wśród nas, ale jakże brakuje nam ich słów pełnych otuchy, serdeczności i wielkiego oddania. Wieloletni pobyt w Ośrodku przyczyniał się do powstawania więzi daleko wykraczających poza relacje personel – pacjent, stąd nasze wielokrotne powroty, odwiedziny, listy, czy obecne zjazdy wychowanków. Stąd idea powołanego przez nas Stowarzyszenia „Grupa Opty” im dr Lecha Wierusza.
Jesteśmy dumni, że możemy również w ten sposób upamiętnić imię naszego wielkiego przyjaciela jakim był wieloletni dyrektor Ośrodka doktor Wierusz.

Chociaż miałem tylko 6 lat, to pamiętam ten pierwszy dzień przyjęcia mnie na leczenie 16 sierpnia 1957 roku, jakby to było wczoraj. Bardzo wiele dla mnie i mojego zatroskanego ojca znaczyły słowa doktora Wierusza: -„Będzie chodził, będzie jeszcze biegał”, – jakie wówczas wypowiedział po wstępnym badaniu.
Od najdawniejszych czasów dyrektora otaczała aura tajemniczości, wielkiego szacunku i uznania. Pamiętam jak przed wizytami wieczornymi ( lata sześćdziesiąte ), gdy dyżur miał dr Wierusz na oddziale, którego byłem pacjentem trwały wielkie porządki, a my myliśmy się tak solidnie jak nigdy przedtem. Doktor podchodził do każdego z nas, czasami siadał na łóżku, coś sprawdzał np. zginanie rozćwiczanej właśnie po operacji nogi, czy ręki, czasami sprawdzał umycie uszu, a nawet czy szczoteczka do zębów była użyta tego wieczoru.

Inne obrazy związane są z sobotnimi porannymi wizytami będącymi swoistymi przeglądami wojsk, a polegały na tym, że rano przed śniadaniem w strojach gimnastycznych w pełnym zaopatrzeniu ortopedycznym zbiegaliśmy z góry, czyli Internatu ( Oddział R II ) dwa piętra na dół, na Oddział Usprawnienia Fizycznego, by w sali przystosowanej do nauki chodu przedefilować przed panem dyrektorem i całą świtą złożoną z lekarzy i magistrów usprawnienia i pokazać efekty postępującej rehabilitacji. I tylko uczestnicy przemarszu wiedzieli ile to kosztowało, te wielomiesięczne czasami ćwiczenia nóg i rąk, ból operacji i – ach, co tu pisać, tak miało być i koniec. Muszę i to koniecznie, wspomnieć o nadzwyczaj starannym przygotowaniu stroju, sprzętu i obuwia ortopedycznego, – do dziś pamiętam zapach pasty i serce włożone w glansowanie zwykle brązowej skóry butów. Dumą napawały nas słowa z ust dyrektora, że jest lepiej i dzielnie się spisaliśmy.

W tym okresie w Ośrodku dominowali pacjenci głównie po przebytej w dzieciństwie chorobie Heinego-Medina, a we wcześniejszym leczone były tzw. przypadki po okaleczeniach wojennych i wszelkiego typu wypadkach z minami, niewypałami, czy nowymi okaleczeniami komunikacyjnymi, etc. Późniejsze zainteresowania doktora zgodnie z zapotrzebowaniem społecznym przesunęły się w stronę przypadków skoliozy, czyli bocznego skrzywienia kręgosłupa.
Nowe techniki operacyjne, nowe wyzwania, – dyrektor był zawsze z nami i przy nas.
Pamiętam, że nawet po najcięższym dniu pojawiał się wieczorem w Sali pooperacyjnej ubrany w nieodłączną granatową miękką pelerynę, by sprawdzić stan pacjenta, dodać otuchy, uspokoić, choć przez chwilę potrzymać za rękę. I już czuliśmy się lepiej, wierzyliśmy, że wszystko jest dobrze, to nic że boli, – siostra poda zastrzyk przed snem.
Doktor znał i pamiętał każdego z nas, a kiedy po latach wracaliśmy do Świebodzina pierwszą wizytę składaliśmy doktorowi, dla nas miał zawsze czas. A gdy w 1974 roku podczas Zjazdu Wychowanków powstała myśl powołania naszej „Grupy Opty” – to sam doktor Wierusz zaproponował nam kontynuowanie spotkań w ramach przynależności do Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Świebodzińskiej, którego był wówczas prezesem.

Nazwa „Grupa Opty” nawiązuje bezpośrednio do działalności w Szkolnym Kole Krajoznawczo-Turystycznym im. Leonida Teligi, którego opiekunem i założycielem był nasz kochany profesor Jan Sobociński.
Osobiście wiele zawdzięczam panu profesorowi, jakże bliskiemu mi przyjacielowi i mentorowi życiowemu, to rozmowy z nim pozwoliły mi ukształtować światopogląd, odnaleźć Boga. Aż boję się pisać, bo może brzmi to zbyt osobiście ale to dla mnie jest najistotniejsze, to daje mi ukojenie i umiejscawia moją egzystencję, dając jej oparcie o jakże zdrowe i wspaniałe zasady etyczne i moralne, daje odpowiedzi na niekończące się pytania, jeśli nie mam odpowiedzi to pozostawia ufność i nadzieję.

Z profesorem spotkałem się właściwie dopiero w przysanatoryjnej szkole, a z najmłodszych lat wspominam go jako zasadniczego żywiołowego przystojnego pana nauczyciela z podkręconymi wąsami. Pierwsze zajęcia jakie pamiętam, to spotkania pozalekcyjne chóru szkolnego, lubiłem śpiewać i miałem słuch muzyczny. Zajęcia zawsze biegły wartko, a dyscyplinę spotkań rozbrykanej czeredy umiał profesor utrzymać doskonale, kto się zapomniał to smyczek akompaniującego nam na skrzypcach profesora dosięgał go znakomicie. Nie mogło być inaczej skoro profesor uczył matematyki, która sama z siebie nie znosi tzw. wodolejstwa, – wszelkie braki wychodzą z miejsca. Dopiero po latach i mając swoje dzieci oraz przy zmienionej sytuacji w szkolnictwie my pacjenci z dawnych lat możemy stwierdzić, że mieliśmy szkołę społeczną nim powstały takie pomysły w Polsce. Nigdy wracając do domu, do „normalnej” rejonowej szkoły nie miałem zaległości, mimo, że podczas pobytu w Ośrodku były niejednokrotnie przerwy spowodowane zabiegami operacyjnymi.

W Ośrodku zajęcia odbywały się pomimo leżenia i to nawet na wózkach z wyciągiem – czyli z założoną na głowę specjalną uzdą i podwieszonym wielokilogramowym obciążnikiem. Moja żona Ela ( w latach świebodzińskich Tablewska ), wspomina jak to podczas lekcji matematyki, już w liceum podczas zajęć z trygonometrii, gdy „na leżąco” nie za bardzo wychodziło jej wykreślanie trójkątów ( w ogóle to się obecnie nawet nie śni, a ona leżąc w gorsecie gipsowym na wznak miała wykreślać w zeszycie leżącym na brzuchu środkowe, czy coś tam. bo nie znaliśmy taryfy ulgowej ), cisnęła zeszytem o podłogę, to prowadzący lekcję profesor pochylił się podniósł zeszyt, położył z powrotem na miejscu, czyli na zagipsowanym brzuchu i powiedział tylko stanowczo ale bez zdenerwowania – „próbuj dalej”.

Profesor zaraził nas chęcią poznawania historii, geografii etc., – miał w ręku nagrody, bo w owym czasie Ośrodek dysponował autokarem i szkoła organizowała wespół z pionem medycznym wielodniowe wycieczki po kraju. Wzorowa postawa szkolna była kryterium kwalifikacji do wzięcia udziału w kolejnej eskapadzie. My sami braliśmy udział w opracowywaniu tras, profesor inspirował nas, umiejętnie rozbudzał zainteresowania. To profesor zebrał nas i jak już wspomniałem powołaliśmy Szkolne Koło Turystyczno-Krajoznawcze im. Leonida Teligi w 1970 roku, będące naszą szkołą zbiorowego działania. Po wycieczkach podczas specjalnych ogólnoszkolnych apeli składaliśmy bogate sprawozdania urozmaicone deklamacjami i śpiewem. Wspominam, jak to jedna z koleżanek taką przeżywała termę, że gdy nieubłaganie zbliżał się czas jej występu, – rzuciła się z płaczem i jak mówią uczniowie „dała nogę”, aż dudniły stuki jej butów po pustym długim szkolnym korytarzu, a za nią dobiegał stanowczy głos profesora – ” Brychówna wróć”. Profesor poznawał nas bardziej właśnie podczas wycieczek, my coraz bardziej go szanowaliśmy i kochaliśmy, był dla nas jak własny ojciec. Nawet gdy później – my, niby to dorośli podczas naszych pierwszych zlotów czasami cos tam łyknęliśmy, nie strofował, delikatnie – sam abstynent czuwał nad naszym morale, dawał wzorce postępowania.

Jak często zdarza się by nauczyciel, po wyjściu pacjenta z ośrodka, po latach pobytu pacjenta w domu jechał z nim jako osoba towarzysząca i opiekun do sanatorium, – inaczej Tomek nie mógłby korzystać z rehabilitacji. Krzyś dzięki kontaktom profesora poznał wspaniałego wychowawcę z Niemiec i później odbywał z nim niezapomniane podróże po NRD.

Znając „takiego” profesora, nie tylko jako nauczyciela, wielokrotnie toczyłem z nim rozmowy światopoglądowe. Nigdy niczego nie ganił, niczego mi nie sugerował, nie narzucał swojego światopoglądu ale dawał przykład, uczył tolerancji, miłości wzajemnej. Kiedyś na moje słowa zapytania dotyczące wiary odpowiedział: – ” A któż nie ma wątpliwości” i wiem, że powiedział to dla mnie, bym moje rozważania traktował spokojnie, bym dojrzewał w decyzjach, bo sam pełen był wiary, czego dawał wielokrotnie dowody.
Decyzję o przyjęciu chrztu podjąłem mając trzydzieści pięć lat i podczas jednej mszy świętej w naszym domu tuż przed wyjazdem Eli na ciężką operację do Niemiec odbył się mój chrzest, pierwsza komunia i ślub kościelny. Niestety, choroba profesora uniemożliwiła mu być mi ojcem chrzestnym.

Dziś bardzo, a bardzo brak mi rozmów z profesorem, jego życzliwości i ciepła.