Wanda Kotwicka

WANDA KOTWICKA


Pani Doktor Wanda Kotwicka  –   przez szereg lat zastępowała mi matkę….

 –  Andrzej.

Ela –  Chcielibyśmy, aby z zapisu naszej rozmowy pojawił się portret Pani i Pani Rodziny, by przybliżyć młodym pokoleniom czasy wielkiego LORO, naszego domu.
Dr Kotwicka. – Zacznijmy może od wspomnienia mojego męża, a całość powstanie poprzez chronologiczne przypomnienie ważkich wydarzeń. Mąż mój Antoni Kotwicki urodził się 29.09.1929 roku w Słonimie k/Wilna i w 1946 roku wraz z rodzicami i rodzeństwem został repatriowany do Polski. Pochodził ze szlacheckiej rodziny, miał dwóch braci i dwie siostry. Tu w Świebodzinie ukończył liceum – rok maturalny 1949. Później rozpoczął studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu a w 1950 roku zdał na Akademię Medyczną i studiował równolegle dwa fakultety. Corocznie musiał składać podania o zgodę na równoległe studiowanie, co nie było wówczas tak popularne.
Andrzej –  A jakie dyscypliny sportu uprawiał Pan Doktor, czy wcześniej uprawiał sport?
Dr Kotwicka – Był bardzo wysportowany, najbardziej lubił lekkoatletykę i zdziwi to was,  ćwiczenia na drążku i  równoważni. Stąd też miał miejsce taki wypadek,  już gdy pracował w Świebodzinie, prowadził zajęcia z pacjentami w godzinach popołudniowych, spadł z drążka i złamał sobie wyrostki kolczyste dwóch kręgów, leżał a potem chodził w gorsecie gipsowym.
E.  –  Pamiętam, że Pan Doktor chodził w takim gorsecie jaki nam zakładał.
Dr Kotwicka – W 1952 skończył wychowanie fizyczne i magisterium, a w 1955 roku studia na Akademii Medycznej.
E. –  Czy od razu wiedział jaką specjalność wybierze?
Dr Kotwicka – To się właściwie łączyło z Akademią Wychowania Fizycznego i wszystkimi elementami ruchu i sportu, które dałyby się zastosować w stosunku do pacjentów ze schorzeniami ortopedycznymi. Zasady biomechaniki…
A. –  Stąd ten zaczyn tzw. Świebodzińskiej Szkoły Rehabilitacji. Państwo poznaliście się na studiach?
Dr Kotwicka –  Od początku studiów byliśmy na tym samym roku, ale nie w tej samej grupie. A nasza znajomość zaczęła się w prosektorium przy preparowaniu zwłok i tak jak ze wszystkimi kolegami i koleżankami mówiliśmy sobie po imieniu, to akurat z moim przyszłym małżonkiem mówiliśmy sobie elegancko per kolego, koleżanko, co już wskazywało na pewne onieśmielenie. Pobraliśmy się i w czasie studiów urodziła się nam córka Ewa. Ostatni rok studiowaliśmy z małą studentką Ewą, to było trudne ale również wzruszające,  zapisaliśmy się do różnych grup na ćwiczenia i z wózeczkiem albo ja albo mój mąż na zmianę, wyjeżdżaliśmy na łąkę w samym centrum miasta, obok Areny, i tam się uczyliśmy. Kiedy mąż był na ćwiczeniach to ja byłam z Ewą, przychodził mąż i zmieniał mnie,  wówczas ja szłam na ćwiczenia, a on zostawał z tym wózkiem. Chociaż było dosyć ciężko, wszystko było możliwe do pogodzenia, bez opóźnień w studiach.
E. –  Mieliście Państwo swoje mieszkanie ?
Dr Kotwicka – Pokój wynajmowany, sublokatorski.
E.  –   Nie chcieliście Państwo dać córki do dziadków?
Dr  Kotwicka  –  Trochę moi rodzice przyszli z pomocą opiekując się Ewą, ale często mieliśmy ją ze sobą i udawało się nam to połączyć, gdy w grę wchodziły ćwiczenia, które były obowiązkowe. Po studiach postanowiliśmy pojechać do Świebodzina ponieważ tu mieszkała cała rodzina męża, ale nie zamieszkaliśmy razem, tylko staraliśmy się, oczywiście bardzo ambitnie, usamodzielnić. Wszyscy radzili nam pójście do pracy do szpitala, który jest obok, ale już wtedy męża korciła ortopedia i wybraliśmy  Ośrodek dr. Wierusza.
E. – Czyli przyjechaliście Państwo jako lekarze nie do Sanatorium lecz do Świebodzina.
Dr Kotwicka  – Tak i od 1 listopada 1955 roku oboje równocześnie podjęliśmy pracę w Ośrodku. Tak jak wspomniałam wcześniej, nasze małżeństwo nie wpłynęło na opóźnienie studiów, które ukończyliśmy w terminie. A tu przyszliśmy podczas nieobecności dr. Wierusza,  który był wówczas w Korei.
A. –  Dr Biniaś go zastępował?
Dr Kotwicka  –  Tak.
E. –  Czy szukano wówczas lekarzy?
Dr Kotwicka  – Tak, nie było tu wówczas lekarzy, a my dostawaliśmy nakazy pracy, które obligowały obie strony. Rozpoczynając pracę mąż już planował bliższe  zainteresowanie się  chirurgią i późniejsza praktyka potwierdziła ten wybór.
A. –  Myślę, że również AWF była bardzo pomocna przy praktyce w ortopedii, tężyzna własna ale i znajomość całej motoryki, układów mięśniowych. Podchodzę do tego zagadnienia z mojego inżynierskiego punktu widzenia, narząd ruchu to układ mechaniczny z momentami przyłożenia sił, etc.
Dr Kotwicka  –  Oczywiście zasady biomechaniki, cały ten splot zagadnień interesował męża, gdy po wydłużaniu czy wyprostowaniu kończyny mógł przewidzieć dokładnie sposób realizowania ruchu przez pacjenta. Ten aspekt medyczny jest niezwykle ważny by widzieć pacjenta poruszającego się, a nie tylko np. ze skorygowaną krzywizną. I ten efekt można było obserwować do końca leczenia, a czasami wzmacniać poprzez kolejne zabiegi korygujące.
E. –  Nie tylko operacja i wyjazd do domu oraz radź sobie dalej, ale pełne monitorowanie, aż do osiągnięcia maksymalnie zadowalającego efektu.
Dr Kotwicka  –  Nie były to decyzje pochopne, co należało kolejno operować, bo właśnie znajomość kinetyki dawała tutaj impuls. Ustalenie czy ważniejszym jest wykonanie operacji kolana, stopy czy biodra, ażeby pacjent zaczął chodzić. To decydowało o kolejności zabiegów operacyjnych. To jest niesłychanie ważne. Teraz w ochronie zdrowia nastąpiły niekorzystne zmiany, które spowodowały konieczność szybkiego działania operacyjnego i odsyłania pacjenta do domu. Myślę, że to bardzo zubożyło leczenie, pogorszyło możliwości działania lekarza, który nie może obserwować pacjenta opuszczającego łóżko i dokonywać dalszej korekcji w trakcie całego procesu leczenia.
E. –  My pamiętamy narady magistrów wf  z lekarzami i dyskusje nad dalszym usprawnieniem pacjenta. Te ogólne wizyty.  Były też czasami prezentacje pacjentów wobec lekarzy i magistrów wf, które dawały bieżącą obserwację.
Dr Kotwicka –  Zawsze były. A współpraca ze szkołą to na czym polegała? Kontakt z nauczycielami był bieżący. Zresztą, to myśmy lekarze wybraniali nieraz pacjentów, którym się „noga powinęła” w nauce. Trzeba było być na radzie pedagogicznej albo indywidualnie się kontaktować i wytłumaczyć, że dany pacjent nie może się spełnić w tej chwili w szkole, tak jak by mógł w innych warunkach, ponieważ ma za sobą operację i przechodzi na kolejny etap operacyjny, więc  wymagania wobec niego oczywiście muszą być ale nie mogą być takie same jak wobec całkiem zdrowego ucznia.
E. –  Ja pamiętam, że w stosunku do mnie zabiegi były tak planowane bym mogła jechać w wakacje do domu i pływać w morzu, bo mieszkałam blisko morza i miałam na to warunki.
A. –  Bo Państwo uznaliście, że pływanie w morzu jest tak ważnym elementem rehabilitacji, że należy uwzględnić je w toku leczenia Eli.
Dr Kotwicka –  Oczywiście, woda jest bezsprzecznie bardzo ważnym elementem wspomagającym proces rehabilitacji i nie da się przecenić, przypomnijmy sobie tu prawo Archimedesa, człowiek, który nie może kończyny czynnie uruchomić „na sucho” w wodzie znakomicie wykonuje ruch, bo woda doskonale zmniejsza ciężar.
E. –  Ostatnio Zosia Koszela przypomniała mi,  jak ważnym było umożliwianie nam pełnego uczestniczenia w życiu osobistym, w tym miejscu wspomnę o Pierwszej Komunii, kiedy Zosia po zabiegu operacyjnym przebywała w gipsie biodrowym i na ten czas otrzymała krótszy gips, aby mogła na siedząco uczestniczyć w uroczystościach, po czym ponownie założono jej gips biodrowy. Ile dodatkowej pracy, jak wnikliwa obserwacja przeżyć młodych ludzi, jak wielka wrażliwość i chęć stworzenia maksymalnego komfortu psychicznego.
Dr Kotwicka –  Słuchajcie, po prostu atmosfera jaka panowała pomiędzy lekarzami, pacjentami, pielęgniarkami, magistrami rehabilitacji, była dobra i pełna zrozumienia, taka, że ..
A. –  Noga pacjenta była wspólnym problemem!
Dr Kotwicka –  Tak, i to nie jego noga, ale cały pacjent, taki jakim on jest i co można dla niego zrobić, a czasem i z niego „wycisnąć”. Nieraz byli przecież pacjenci, którzy mieli charakterki, że tak powiem, niełatwe, a ponieważ ich cechy były nam znane, można było prowadzić leczenie bez większych kłopotów.
E. –  Ja sama doświadczyłam tego, na mnie się kiedyś poskarżono dr Wieruszowi, miałam niełatwy charakterek  ale w związku z tym, że miałam tak dużo operacji, długie  leczenie, to powiedzmy pewne rzeczy mi uchodziły. Pamiętam, że bałam się „wizyty”, przyszedł  Dr Wierusz, usiadł na łóżku trochę pomilczał i powiedział – „Wiesz co, ja na twoim miejscu chyba byłbym jeszcze gorszy” i poszedł. Czy to znaczy, że ja dobrze zrobiłam, wiedziałam, że nie, ale On mnie nie potępił. To było niesamowite.
Albo pamiętam jak się szło prosić o przepustkę  Dr Kotwickiego – był bardzo subtelny, delikatny, tak delikatny, że  nikt Go nigdy nie słyszał mówiącego podniesionym głosem,   więc jak się prosiło o przepustkę, to odmowa była tak przekazana, że nie wiadomo było czy się zgadza, czy nie,  z tak dużą delikatnością…
Dr Kotwicka –  Odprowadził właściwie od tego zamiaru.
E. –  I nasze wnioskowanie było – „chyba właściwie  nie mogę wyjść”. Żadnego żalu.
Dr Kotwicka –  To była jego umiejętność. Był bardzo delikatny, ciepły, wrażliwy.
E. –  Tego obecnie często brakuje w szpitalach, pacjenci najczęściej czują się anonimowymi przypadkami, a przecież mają swoje imiona. My czuliśmy się jak w domu,  czuliśmy troskę o nas.
Dr Kotwicka –  Znaliśmy wszystkich po imieniu.
A. –  I to wszyscy nas znali łącznie z panem kierowcą,…
E. –  Jak siostra powiedziała po nazwisku, to znaczyło, że jest na nas za coś zła. A wracając do Dr Kotwickiego, to pamiętam taki zwyczaj Doktora, że jak rozmawiał, to brał pacjenta za rękę przez co kontakt był bardziej serdeczny. Chyba nikt inny z lekarzy tego nie robił.
Dr Kotwicka –  To była jego cecha osobista, był pełen ciepła.  Doktor operował początkowo głównie wrodzone zwichnięcia stawów biodrowych, takich dzieci było wtedy dużo, a później doszły do tego korekcje zniekształceń kończyn.
E. –  Mnie operował pan Doktor kolano i stopę.
A. –  Ja też kilkakrotnie byłem operowany przez Doktora.
Dr  Kotwicka –  Później doszły do tego wydłużenia kończyn z bardzo dobrymi wynikami i ocenami w różnych ośrodkach, a potem operacje skolioz,  nie tylko chłopców z oddziału ortopedii 1,  ale i dziewcząt z oddziału ortopedii 2.
E.  – Pani Doktor, wiemy, że  Pan Doktor Kotwicki zrobił doktorat?
Dr Kotwicka –  Tak, pierwszy wykonany w Ośrodku w Świebodzinie, oparty na  materiale własnym z Ośrodka – dyplom z dnia 26 listopada 1969 roku. Tytuł: „Badania nad przebudową kości goleni po operacyjnym wydłużeniu i ocena tej przebudowy z punktu widzenia klinicznego”.
E. –  To były te dystraktory?
Dr Kotwicka –  Tak, to była jego metoda zakładania dystraktorów celem wydłużania kończyn, ocena w jakim tempie i ile dziennie uzyskano przyrostu… Promotorem był profesor Wiktor Dega. Opinie wspaniałe, a obrona w Poznaniu była rewelacyjna, mówię rewelacyjna, bo tyle ile wówczas pochwał usłyszał ten skromny człowiek to chyba w całym swoim życiu nie słyszał.
Dzisiaj obaj nasi synowie Tomasz i Andrzej są już sporo lat po doktoracie z ortopedii.
A. –  Obecnie młodzi ludzie szybciej realizują procesy doskonalenia.
Dr Kotwicka – Teraz takie są wymogi. Oczywiście przed doktoratem była specjalizacja w ortopedii, wtedy się robiło specjalizację I-go i II-go stopnia oraz specjalizację z rehabilitacji. Ważne były też wyjazdy zagraniczne, m.in. do Francji do Instytutu Calota w Berck-Plage do prof. Cotrela, tam byliśmy razem z mężem. Również wyjazdy do ośrodków w Czechosłowacji. W tamtych czasach trudno było zorganizować takie wyjazdy.  Do Francji mieliśmy listy polecające od prof. Degi. Profesor szczególnie polubił mojego męża i systematycznie ofiarowywał egzemplarze swoich prac z dedykacją.
E.  –  A w którym roku Dr Kotwicki objął funkcję dyrektora Ośrodka?
Dr Kotwicka –  Najpierw mąż był ordynatorem oddziału ortopedycznego oraz przez wiele lat zastępcą dr. Wierusza d/s lecznictwa, a funkcję dyrektora objął po przejściu szefa na emeryturę pod koniec 1981 roku i niestety tylko na niecałe 2 lata.  Zginął tragicznie w wypadku samochodowym 3 października 1983 roku w wieku 54 lat.
E.  –  Byłam wtedy w Sanatorium i wiem jak wszyscy przeżywaliśmy tę tragedię. Tak młodo odszedł, tak wiele dokonał w krótkim czasie, a ile jeszcze mógłby pomóc nam pacjentom. Po śmierci męża Pani Doktor objęła funkcję dyrektora.
Dr Kotwicka –  Tak, w wyniku konkursu otrzymałam nominację i dyrektorem byłam do przejścia na emeryturę w 1992 roku.
E. –  A skąd Pani pochodzi, czy może nam Pani opowiedzieć o sobie i swojej rodzinie?
Dr Kotwicka –  Urodziłam się w 1932 roku w Gnieźnie jako najmłodsza z rodzeństwa; miałam trzy starsze siostry i brata. Rodzice moi sami nie mający wyższego wykształcenia uważali, że najcenniejszą rzeczą jest wykształcenie. W związku z czym dwie najstarsze siostry ukończyły jeszcze przed wojną studia filologiczne, trzecia siostra złożyła maturę, natomiast brat przeszedł do drugiej klasy liceum, gdy rozpoczęła się wojna. W tej chwili brat jest szacownym starszym lekarzem internistą. Gdy ja wstępowałam na studia medyczne mój brat kończył je.
A. – Jaki to był duży wysiłek finansowy dla rodziny, ja pamiętam jak ciężko było u mnie w domu, gdy rodzeństwo i to po dwoje równocześnie studiowali.
E. –  Czy Pani wybór medycyny był związany z wyborem brata?
Dr Kotwicka –  Nie, to raczej w klasie maturalnej powstał taki zamiar, chodziłam do żeńskiego liceum prowadzonego przez przedwojenną ziemiankę dyrektor Zemską, która kształciła przed wojną moje dwie starsze siostry, miałam więc ograniczone pole działania i we wszystkim jakby prekursorki mające wpływ na moje wybory.
E. – Tak mają często te najmłodsze dzieci.
Dr Kotwicka – Jako ciekawostkę mogę wam powiedzieć, że moja najstarsza siostra podjęła w tym liceum pracę, wykładała język francuski i łacinę i również mnie uczyła.
Obie najstarsze siostry działały w siatce podziemia i w 1941 roku po wpadce komórki najstarsza siostra, która potem po wojnie uczyła mnie francuskiego, do 1945 roku była w obozie. Po wojnie pracowała w Głuchołazach i była niezwykłą społecznicą ( m.in. założyła harcerstwo ). Przebywając z harcerzami na wycieczce w Nysie zachorowała na dur brzuszny i po czterech miesiącach zmarła w wieku trzydziestu dwóch lat. Spoczywa w Gnieźnie na cmentarzu.
Tak się złożyło, że w naszej bliskiej rodzinie jest wielu lekarzy, w tym brat i bratowa, a także ich dwoje dzieci; prócz nas z mężem lekarzami są również nasze dzieci: Ewa, Andrzej i Tomek oraz ich małżonkowie. Tomek i Andrzej przejęli pałeczkę w ortopedii.
E. –  To zasługuje na opisanie. Czyżby wystąpiły specjalne genetyczne predyspozycje?
Dr Kotwicka – Może tak, ale w dalszym pokoleniu już nie ma tej tradycji. Syn Ewy, Łukasz jest leśnikiem, studiował w Poznaniu, Norwegii i Szwecji. Córka Ewy, Agnieszka po studiach filologicznych pracuje na zmianę w Luksemburgu i w Strasburgu w biurach Unii Europejskiej jako znakomity tłumacz. Syn Andrzeja, Przemek skończył prawo w Poznaniu, jest doradcą prawnym w dużym przedsiębiorstwie. Oleńka, córka Andrzeja studiuje na Uniwersytecie Poznańskim. Dzieci Tomka – Piotr i Ewa – chodzą do liceum.
E. – Pan Doktor byłby niezwykle zadowolony z takich sukcesów dzieci i z kolejnego pokolenia.
Dr Kotwicka – Tak, z tego powodu ja muszę być podwójnie dumna, bo za Niego i za siebie.
E. – Tu w Świebodzinie zajęła się Pani Doktor głównie rehabilitacją.
Dr Kotwicka – Tak, ja też bardzo chciałam operować, wielokrotnie asystowałam doktorowi Wieruszowi czy mojemu mężowi, ale obaj mądrze wytłumaczyli mi, że posiadając dzieci byłabym rozdarta między obowiązkami domowymi, rodziną, a tak intensywną pracą zawodową. Wybrałam specjalizację w rehabilitacji.
A. – Niestety kobiety częściej ponoszą tzw. „ofiarę” na rzecz udanych rodzin  rezygnując z aspiracji zawodowych, bo ktoś dla dobra całej rodziny musi przejąć ciężary i obowiązki wychowania dzieci i prowadzenia domu.
E. – W Sanatorium była Pani Doktor szereg lat ordynatorem Oddziału Rehabilitacyjnego, potem była Pani dyrektorem…
Dr Kotwicka – Tak, od 1961 roku byłam ordynatorem Oddziału Rehabilitacji – RII, a od 1983 roku, po śmierci męża, do 1992 roku dyrektorem Ośrodka,  do czasu przejścia na emeryturę. Ważną i odpowiedzialną częścią mojej pracy było prowadzenie od lat sześćdziesiątych kursów naukowych dla lekarzy i dla magistrów wychowania fizycznego w zakresie rehabilitacji, a także na temat leczenia operacyjnego dzieci z dysfunkcją narządu ruchu. W tym się mieściło wiele rzeczy: stawy biodrowe, kręgosłup, kończyny dolne i górne, ogólnie: dysfunkcje narządu ruchu. Kursy były prowadzone w Świebodzinie we współpracy z Kliniką prof. Degi. Ja prowadziłam je przy naukowej współpracy dr Wierusza i mojego małżonka. Do tej pory w całym kraju mam wielu znajomych lekarzy czy magistrów, którzy dobrze pamiętają pobyt u nas w Ośrodku. Syn Tomasz opowiada mi, że spotyka się z miłymi wyrazami pamięci wśród lekarzy a to już druga generacja ludzi; pytają go: „czy pan jest synem państwa Kotwickich, pamiętamy tamten ośrodek, rodziców”, etc.
Pełniłam jeszcze jeden poważny obowiązek – byłam konsultantem wojewódzkim województwa lubuskiego do spraw rehabilitacji, co wiązało się z wyjazdami wszędzie tam, gdzie powstawały zalążki oddziałów rehabilitacji i organizowałam je wspólnie z dyrektorami tamtejszych ośrodków. I tak aż do odejścia na emeryturę wszystkie ośrodki w województwie wspomagałam swoją radą i opieką, włącznie z opiniowaniem kolejnych etapów leczenia pacjentów, obserwacją postępów w leczeniu.
E. –  Wiemy też o takim oddziale w Szpitalu Powiatowym w Świebodzinie.
Dr Kotwicka – Tak, współpracowałam tam z magistrem Piotrem Włodyką. Współpracowałam też z prof. Hulkiem w Towarzystwie Walki z Kalectwem, organizowałam zjazdy Towarzystwa u nas w Łagowie. Jak zbieram teraz myśli, to sądzę,  że sporo było tej działalności. Po przejściu na emeryturę chciałam jeszcze dalej pracować, podjęłam pracę w Zielonej Górze w Poradni Rehabilitacyjnej dojeżdżając samochodem przez okres pięciu lat. W sumie przepracowałam czterdzieści dwa lata. Resztę czasu postanowiłam poświęcić rodzinie.
E. – Może choć trochę czasu dla siebie.
Dr Kotwicka – Dla siebie może to, że wieczorem mogę wreszcie usiąść i poczytać książkę; jak nie mam dobrej książki to dosłownie jestem chora. Ostatnio miałam kłopoty z zapaleniem spojówek ale bez czytania nie wyobrażam sobie wieczoru. Zdążyłam trochę zjeździć świat, początkowo razem z mężem.
E.  – Całe życie zawodowe oddaliście Państwo temu Ośrodkowi.
Dr Kotwicka – Tylko temu, nigdy nie pracowaliśmy w innej placówce. Gdy spotykam się dzisiaj z pracownikami, z panią kucharką, z panią z laboratorium, etc. to mamy natychmiastowy kontakt.
E. –  Ośrodek zgromadził wspaniały zespół cudownych ludzi niezwykle nam oddanych i naszym moralnym obowiązkiem jest wydobyć z zapomnienia tak wspaniałe postaci.
A. – Moim marzeniem jest wydanie wspólnej monografii o ludziach Wielkiego LORO.

Na naszej stronie www już gromadzimy coraz więcej wspomnień pisanych przez nas  – byłych pacjentów i wychowanków. Bardzo serdecznie dziękujemy za rozmowę .

Rozmowę z Panią dr Wandą Kotwicką przeprowadzili:
Elżbieta i Andrzej Medyńscy

Opracował Andrzej Medyński
uaktualniono: wrzesień 2009 r