Ryszard Anyszko

PAŃSTWO MARIA I RYSZARD ANYSZKO

Nasi nauczyciele i wychowawcy, – poniżej prezentujemy reporterski zapis rozmowy jaką przeprowadziliśmy podczas spotkania w lipcu 2005

Oznaczenia w tekście:
R – Ryszard Anyszko,
M – Maria Anyszko,
E – Elżbieta Medyńska,
A – Andrzej Medyński.

A. Gdy wracam pamięcią do lat pobytu w LORO, czy raczej do WZR do którego przybyłem w 1957 roku to pamiętam, że już oboje Państwo tam pracowaliście.
To właściwie od kiedy Państwo związaliście się z sanatoryjną szkołą?
R. Urodziłem się w Warszawie w 1935 roku, czyli stuknęła mi już siedemdziesiątka,
na Ziemie Odzyskane przybyłem po wojnie, a pracę w Sanatorium rozpocząłem w
1955 roku, choć najpierw z nakazu pracy trzy lata pracowałem w Rakowie w powiecie świebodzińskim.
E. O, to nasze gratulacje, a czy Państwo przyszliście razem?
M. Nie, ja przyszłam 4 lata później.
A. Od 1955 roku i tak aż do emerytury?
R. Jedynie byłem urlopowany gdy studiowałem w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, bo studia w Uniwersytecie Warszawskim ( pedagogika i filologia polska ) ukończyłem w trybie zaocznym cały czas pracując w Sanatorium. Była jeszcze jedna przerwa w pracy gdy byłem w wojsku, z którego wróciłem w 1957 roku.
A. I do którego roku Pan Pracował?
R. W Sanatorium pracowałem do 1984 r. i przeszedłem na emeryturę, choć wcześniej
w 1976 ustąpiłem ze stanowiska dyrektora szkoły, a uczyniłem to dobrowolnie, bez żadnych nacisków. Powodem było zmęczenie pogarszającymi się zewnętrznymi uwarunkowaniami pracy szkoły, tak to eufemistycznie określę. Pracować jednak nie przestałem, bo podjąłem prawie na całym etacie obowiązki w ODN – Oddział Doskonalenia Nauczycieli w Zielonej Górze i jako metodyk kształcenia specjalnego miałem stały kontakt z naszą szkołą jeszcze prawie pięć lat. Podlegał mi też Zakład dla Głuchych w Żarach, bo w PIPS studiowałem surdopedagogikę ze specjalnością logopedyczną.
E. Rzeczywiście, Pan nauczył Andrzeja mówić „r „.
R. Ty miałeś bardzo śmieszne, takie dwuwargowe „r” i chodziło o to by uczynniając odpowiednio czubek języka ( drżenie w zetknięciu z górnymi zębami ) doprowadzić do prawidłowej realizacji „r” przedniojęzykowo-dziąsłowego.
A. Wiemy, że jeszcze przed naszymi Makusynami prowadził Pan w Sanatorium harcerstwo?
R. Tak, to było OH działające we wszystkich szkołach. Obaj ze Staszkiem Janikiem wtedy się poznaliśmy. Do ZHP wróciliśmy w 1956 roku. A Szczep Nieprzetartego Szlaku im. Kornela Makuszyńskiego jak pamiętacie Staszek Janik utworzył w 1961 roku.
E. Pani Mario, czy związała się Pani z sanatoryjną szkołą poprzez małżeństwo z Panem Ryszardem?
M. Ja do pracy w Sanatorium przyszłam cztery lata później, po odbytej praktyce pani Konoplicka ówczesna dyrektorka szkoły zaproponowała mi pozostanie w szkole.
R. Czyli to było tak: na praktykę przyszła w maju, – czyli się poznaliśmy, w lipcu byliśmy razem na kolonii, we wrześniu podjęła pracę, a w grudniu się pobraliśmy.
E. I teraz mija czterdziesta szósta rocznica, a skąd Pani pochodzi?
M. Urodziłam się w Wilnie, a potem w 1945 roku dokładnie 15 lipca przyjechaliśmy tutaj do Świebodzina wraz z całą rodziną w ramach repatriacji. Gdy zaczynałam pracę nie miałam nakazu i mogąc wybrać Zieloną Górę wolałam tu , bo mi się bardziej podobało.
E. I też do emerytury Pani tu pracowała?
M. Tak, choć ja nie pracowałam tylko tutaj, przy dużej rodzinie a chudych pensyjkach musieliśmy pracować po całym powiecie, choć to była podstawowa praca.
E. Wspomnieliście Państwo o rodzinie, właściwie w tamtych czasach mieliśmy niewielki kontakt z rodzinami naszych opiekunów.
R. Mieliśmy trzech synów i jedną córkę, a teraz mamy siedmioro wnuków, – o tu jest zdjęcie z naszego czterdziestolecia, czyli robione już sześć lat temu.
A. Panie Ryszardzie, a w jakich latach był Pan dyrektorem szkoły w Sanatorium? Czy od razu po odejściu pani Albiny Konoplickiej?
R. Tak. W 1961 roku. Skończyłem studia pedagogiki specjalnej i byłem właściwie jedynym z pełnym zakresem wymaganych kwalifikacji. Od samego początku miałem życzliwe wsparcie całego grona nauczycielskiego, które to grono zawsze, przez wszystkie lata stanowiło zwarty, życzliwy sobie kolektyw, w którym nigdy nie było żadnych konfliktów. Nasze decyzje były wspólne, mimo że mieliśmy różne poglądy, byliśmy bardzo tolerancyjni.
E. I to się czuło, my doskonale wyczuwaliśmy wszelkie sprawy zachodzące wśród naszych opiekunów ale tu czuliśmy opiekę i takie wsparcie jakiego wielu z nas nie miało w domu.
A. A dlaczego odeszła pani Albina Konoplicka?
R. Pani Konoplicka wdowa po oficerze zamordowanym w Katyniu była wspaniałym pedagogiem i wspaniałym Człowiekiem, była także absolwentką PIPS, a na emeryturę odeszła nie tylko ze względu na wiek ale i stan zdrowia – rozchorowała się na serce.
A. Tworzyliście niemal domową atmosferę, co było również dużą zasługą pracujących w Sanatorium sióstr zakonnych.
E. Co to znaczą godziny pracy, siostry zakonne były zawsze gdy istniała potrzeba, co prawda one nie miały rodzin ale Wy też byliście z nami i nie wiedzieliśmy o Waszych wyborach: my, czy rodziny.
R. Może te siostry zakonne też dawały taki dobry przykład. Byliśmy oczarowani ich postawą, szacunkiem i mimowolnie człowiek się dostrajał do tego środowiska. Jak ja teraz słyszę o rywalizacji – u nas nic takiego nie było.
E. Szkołę społeczną to my mieliśmy już wtedy gdy nic takiego się jeszcze nie mówiło, ona już była tu, kto słyszał o indywidualnym douczaniu, my już je mieliśmy.
A. Nie możemy pominąć tego, że operacje, ból, narkotyki po operacjach, ogrom stresów, to człowieka wybija z rytmu nauki, to nie są warunki sprzyjające, a ilu z nas pokończyło studia mimo zwiększonych trudności np. ruchowych. My to widzimy na naszych spotkaniach, choć częściej przyjeżdżają ci co im się lepiej wiedzie i nawet gdy są jakieś kłopoty znikają z pola widzenia na kilka lat, by ponownie pokazać się po rozwiązaniu problemów. Często są to ludzie na odpowiedzialnych stanowiskach, do czegoś doszli.
R. Oczywiście! Słuchajcie, my jako zespół działaliśmy świadomie. Bo jak przychodził do Sanatorium człowiek to ważne było oczywiście leczenie: skolioza, no to prostowanie, ubytki kończyn – protezowanie etc. ale nie zaniedbywaliśmy psychiki, on musi wrócić do normalnego życia, musi odbudować poczucie własnej wartości, zaakceptować samego siebie, co w psychologii nazywa się afirmacją własnego „ja”. Zaś kluczem do powodzenia pełnego usprawnienia (osiągnięcia zdolności sprawnego funkcjonowania w środowisku społecznym), rehabilitacji – rewalidacji jest maksymalnie wszechstronna aktywność fizyczna ( tu ukłon w stronę śp. Zenona Piszczyńskiego, mojego Przyjaciela i idola, którego zasług nie można przecenić ) i umysłowa, bo tylko ona prowadzi do radzenia sobie w różnych sytuacjach życia. Nasza szkoła podjęła trud tworzenia warunków tej aktywności. Stworzyliśmy system wychowawczy, w którym nie było działań przypadkowych. Wychowawcy na oddziałach leczniczych i dydaktycy, wszyscy patrząc w przyszłość swoich wychowanków robili co mogli by przez aktywność umieli szukać swego miejsca w późniejszym życiu. Służyły temu właściwa organizacja życia z położeniem akcentu na maksymalną samodzielność, bogaty kalendarz imprez i uroczystości i praca w organizacjach ze zróżnicowanymi formami działań.
A. Pamiętamy te organizacje: Żaczek, Spółdzielnia Pszczółka, Chór, Klub Mądrej Sowy, SKKT, teatrzyki i inne.
R. Słuchajcie, wszystkie organizacje i imprezy szkolne czemuś służyły, to nie tylko chodziło o to, by uczcić jakąś rocznicę ale by rozbudzić w was aktywność, nauczyć pracy w bibliotece, nauczyć wypowiadania się na forum szkolnym etc. Wycieczki; to było świadome działanie nie tylko poznawcze ale i rewalidacyjne. Chodziło o to, by kontaktować was ze światem, poznawać, rozszerzać horyzont, oddziaływać bodźcami płynącymi ze świata na wasz rozwój, bo gdy pacjent się wyleczy i pojedzie do siebie, musi sobie poradzić.
E. Pamiętamy ile trudu kosztowało Was – naszych opiekunów, te dźwiganie wózków, termosów, szykowanie posiłków, choć my uczyliśmy się radzić sobie.
R. Doskonale to organizował pan Jan Sobociński, mocno angażował młodzież do opracowywania tras, przygotowywania różnych konkursów, apeli, sami to dobrze znacie. Wspaniałą pracę robiła pani Edyta Królikowa poprzez utworzenie aktywu bibliotecznego – to była szeroka preorientacja zawodowa. Czytanie, wyszukiwanie materiałów, poznawania własnych możliwości. A z jakim zaangażowaniem pan Stasio Janik prowadził harcerstwo, to była szkoła życia gdzie poprzez zabawę przekładano olbrzymią ilość treści. Każdy z nauczycieli realizował część programu wychowawczego, uczestniczyli w nim i lekarze i pielęgniarki na oddziałach, no oczywiście wychowawcy ściśle powiązani ze szkołą. Teraz w szkolnictwie liczy się właściwie dydaktyka i ten pośpiech w realizacji przeładowanych programów, – potem wielkie zdziwienie skąd tyle młodych ludzi nie- przystosowanych do życia.
E. Wspominamy wrażliwość pani Kozyrowej, czy piękną polszczyznę pani Podhorodeckiej.
R. Obecnie wszyscy już jesteśmy w sile wieku, niekiedy mocno schorowani.
A. Na obozie w Niesulicach, czy podczas zlotów zawsze wracamy do tamtych lat, dla nas zawsze jesteście młodzi,- ale wiemy, że szczególnie Pan wykazuje się niebywałą sprawnością, tu myślę o eskapadach rowerowych, o których pisała prasa ogólnokrajowa.
R. Ja już dziewiąty rok jeżdżę na rowerze, w ostatnim roku może mniej ale wcześniej jeździliśmy bardzo intensywnie. Pierwszą taką wielką imprezą był rajd dookoła Polski we czwórkę, w tempie 25 km/ godz, w 126 godzin zrobiliśmy prawie trzy tysiące kilometrów. To była jazda bez przerwy, tzn każdy z nas jechał po dwie godziny, wymienialiśmy się odpoczywając w busach sześć godzin i kolejna tura. Była prasa, pilotowała nas policja, to było duże przedsięwzięcie. Rok później trasa w przeciwnym kierunku, choć tu było sporo innych przygód, no i nie dopisała nam pogoda. W dniu referendum nad naszym wstąpieniem do Unii Europejskiej wystartowaliśmy we trzech do rajdu do Brukseli. Dziennie postawiliśmy sobie cel przejechania 240 km, w nocy spaliśmy w busie. To osiem ciężkich pracowitych dni – jazda w obie strony. W Brukseli nas oczekiwali, bardzo gościnnie przyjmowali m.in. w polskim konsulacie przyjął nas konsul generalny, tam też przenocowaliśmy, a na drugi dzień mieliśmy spotkania z polonią brukselską i panem Alonem, Belgiem – pełnomocnikiem Unii do spraw przystąpienia właśnie Polski, który na spotkanie z nami też przyjechał na rowerze.
A. Czyli to była taka właściwie polityczna eskapada.
R. Mieliśmy nawet specjalne transparenty, to było też mocno nagłaśniane. A obecnie prawie co tydzień zbieramy się grupką kilku małżeństw, tak 10 – 12 osób i jeździmy turystycznie, zazwyczaj ok. 40 km. Znacie te strony, jest naprawdę sporo ciekawych zakątków, kiedyś spotkaliśmy się na szlaku Jurkiem Jaszczakiem.
A. Zbyszek spotkał się z Państwem podczas wycieczki z ZNP w Szczecinie, czyli i ten rodzaj turystyki jest Państwu bliski.
R. To był wyjazd z Kołem Emerytów ZNP z okazji Dnia Nauczyciela, ale bardziej pochłania nas praca na działce. Mamy bardzo ładną 7-mio arową działkę i razem z żoną czynnie spędzamy tam czas.
A. Bardzo serdecznie dziękujemy Państwu za rozmowę. Zasiedzieliśmy się nieco, a tam w Niesulicach u Makuwygów już pora obiadowa.
Opracowanie:
Ryszard Anyszko i Andrzej Medyński.